Na Teneryfę polecieliśmy pierwszy raz. I bardzo dobrze, że wybraliśmy na to luty, bo w Polsce jest zimno, ciemno, ponuro i byle jak (tym bardziej, że nie lubię zimy). Dzięki temu ominęliśmy najzimniejsze dni i zaczerpnęliśmy energii słonecznej. Urlop aktywny, jak zwykle! Poniżej fotorelacja.
Wyruszając mieliśmy tak:
Kotek zwany Miłmiłem (w sumie to kotka ponoć) miał osobną sesję i pocztówkę z wyprawy ;)
Lot ponad 5 godz .
I pod wieczór, przy zachodzie słońca lądowanie, z widokiem na wyspę z największym szczytem Hiszpanii na niej - El Teide, która jest uśpionym wulkanem.
Mieszkanko z widokiem na ocean i często na wyspę Gomerę.
"Nasza" plaża i Gomera w tle.
Pierwszy dzień niespieszny, okolico-znawczy ;) La Arena, Los Gigantes.
Naturalne baseny były zamknięte z uwagi na bardzo wysokie fale.
Kościółek w Los Gigantes - i tu mam namiar na fajne mieszkanko, którego balkonik widać na zdjęciu, chętni mogą pytać ;)
U Dziadków w porcie.
Lili w końcu doczekała się mamy w sukience ;) kwiecisto-kapeluszowe dwie L.
Kolejny dzień, tym razem zwiedzamy północną część wyspy.
Arena
Gigantes
Książę
Trochę wyżej, zimniej i bardziej zielono.
Zbieraliśmy owoce kaktusów na deser ;)
Endemiczny gatunek.
Mała przerwa na drugie śniadanko.
Widok na Teidę z drugiej strony wyspy.
Garachico z drogi nad miejscowością.
Promenady pozamykane z uwagi na duże fale.
Sklep z pamiątkami i mieszkańcy odpoczywający w cieniu.
Księżniczki.
Tradycyjne hafty i koronki.
Los Christianos.
Poduszki pierdzioszki najlepszą pamiątką z wyspy ;)
Kolejny dzień i zwiedzamy wschodnią część wyspy.
Zaczynając od plaży Las Teresitas, z nawiezionym żółtym piaskiem.
A z plaży, w górę w góry Anaga.
Punkt widokowy. Z jednej strony południe wyspy.
Z drugiej strony jej północ.
I endemiczne lasy deszczowe.
W chmurach.
Skrzyżowania i ulice (na szczęście jednokierunkowe, choć nie zawsze) w małej miejscowości na północnym-wschodzie.
Niczym w Peru.
Góry Anaga.
Z gór do La Laguna
na coś słodkiego w poszukiwaniu wi-fi
To chyba my, turyści, oczami lokalnego artysty ;)
NYPD ;)
I na pole golfowe.
Domek zabiegowy Babci.
Komu masaż?
I na działeczkę po owoce.
Guanabana.
A na kolację na plantację bananów ;)
Mini grill ;)
Kolejny dzień - rejs.
Delfiny :)
Widok na Teidę z morza.
Mała Kapitan u Dziadka na kolanach.
Woda lodowata ale trzeba było ponurkować.
Gdzieś tam jest Masca, która schodziliśmy później.
A po rejsie ichnia kawa Baraquito - pychota!
Zdjęcia aparacikiem Kacpra. Każdemu, kto wybiera się na Teneryfę, polecam Siam park, szaleństwo wodne na pontonach.
Masca (bez dzieci).
z góry w dół
korytem rzeki
jęzorami lawy
aż do plaży
Czas na przerwę i znów ...
do góry
ledwo doszłam ale dałam radę ;) 4 godz na dół i do góry; trasa może nie tak długa ale dość trudna, z wysokości ok 600 m.n.p.m.
Zasłużone soki z kaktusa i papai.
Loro Park.
El Teide (bez dzieci), czyli wspinaczka na najwyższy szczyt, na którym byłam do tej pory [3718]. Obie nogi z opaskami, bo jedna po zapaleniu ścięgien, a druga po skręceniu ;) Ale jakoś dałam radę :)
Najpierw autem przez lasy na lawie.
Między jęzorami lawy.
I poszli.
Na początku szlaku przez chmury.
I tęczę.
Panorama niczym z Gwiezdnych Wojen.
I kijek bambusowy z Masci ;)
Śnieg na tej wysokości jest chyba cały czas.
Lunch nad chmurami, na półce skalnej, gdzie nie wiało aż tak.
Widok na Montana Blanca
Ze szczytu się dymi i czuć zapach siarki. Aby iść dalej potrzebne jest specjalne pozwolenie. W lutym można było kupić na kwiecień najszybciej, także jeśli ktoś się wybiera, polecam zaopatrzyć się w nie kilka miesięcy przed.
Szlak ;)
Zimno, bardzo zimno, silny wiatr, kłopoty z oddychaniem, popękana skóra.
Pożegnanie z kijkiem. Może komuś się przydał.
Dzień odpoczynkowo-relaksowy; trochę tu, trochę tam.
A i był jeden dzień plażowy. Piwko, frytki, słońce, leżak i książka :) I widok na ośnieżoną Teide, uff, udało nam się wejść przed opadami :)
Ostatnie chwile walentynkowe na wyspie i komu w drogę, temu czas.
Pocztówka Miłmiła.